Gdy coś nie pracuje, to się psuje. Samochód, odkurzacz, telefon i rower. Poważnie. Nie wiem jak to działa, ale działa. 😊
Podobnie jest z człowiekiem. Jeżeli przestajesz używać mięśni to one przestają działać, osłabiają się i znikają.
A nas czeka przerwa od treningów – na szczęście tylko dwa tygodnie i na szczęście jest to zaplanowany element procesu przygotowawczego naszej drogi do zmierzenia się z zawodowcami na
trasie BIKE TransAlp 2021.
Tak więc powoli szykujcie się na nasze opowieści treningowe, a dziś zdmuchujemy kurz z bloga 18000 Metrów i czytamy co nasz Team czynił w ostatnim czasie. Zapraszam.
Cześć.
Naszym założeniem na koniec sezonu (który w tym roku właściwie był całym sezonem) było wystartować wszędzie. Mamy już niewiele czasu na zebranie jak największej ilości doświadczeń w kolarskich zawodach.
No i zgodnie z tym założeniem nasze życie zmieniło się w karuzelę. I to jest taka karuzela, która jednocześnie kręci się w czterech różnych kierunkach na czterech różnych płaszczyznach.
Ale podoba mi się na tej karuzeli.
Sylwii chyba też – co wnioskuję przeglądając zdjęcia z Maratonów. No zobaczcie sami.
Przede wszystkim korzystamy z rewelacyjnie zorganizowanego cyklu Bike Atelier Maraton.
Zdecydowanie polecam każdemu z Was. Nawet jeśli to początek Waszej przygody ze ściganiem się na MTB. Przy okazji zdecydowanie odradzam jeżeli to początek Waszej przygody z rowerem. 😉
Ale nie zapominamy też o naszych ukochanych szosach.
Godów
Miejscowość niewielka, ale doskonale znana szosowcom z południa Polski i północy Czech. Tutaj już czwarty raz wystartował Tour de Silesia. Niby raz „dopiero” czwarty, jednakże architekci tego wydarzenia czerpią z najlepszych wzorców i organizacja stoi na wysokim poziomie wśród amatorskich zawodów tego typu. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że zapisy na uczestnictwo w TdS kończą się bardzo szybko z powodu wyczerpania limitu miejsc, a miejscówka na starcie jest wielce pożądana.
Koronny dystans Tour de Silesia to 500 kilometrów i jak nazwa imprezy sugeruje jest to trasa dookoła (naprawdę dookoła) Śląska, w tym również po czeskiej stronie granicy. Mordercze wyzwanie dla najtwardszych, bo poza samą skalą długości trasy trzeba uświadomić sobie, że trasa wiedzie przez Beskidy, a tam czają się już szosowe wyzwania – Kubalonka, Salmopol, Kocierz!
Jest też dystans MINI na tylko trzysta kilometrów oraz dystans rodzinny na „jedyne” 100 kilometrów. Na starcie tego ostatniego pojawiliśmy się my. W niedzielny poranek o godzinie 8.25 staliśmy już na starcie. Tak, my już nigdy nie będziemy mieli weekendów bez budzika. Zresztą komu potrzebne takie wylegiwanie.
Jednym z elementów, jednym z doświadczeń zbieranych przez naszą ekipę w czasie tych startów jest umiejętność dobrania odpowiedniego stroju do trasy, jej długości, no i przede wszystkim do pogody. Szalenie ważna umiejętność i cieszę się, że dzięki intensywnym startom uczymy się dokonywać właściwych wyborów i uczymy się jakie elementy i udogodnienia w strojach wymyślono.
Tak przy okazji, może Sylwia opowie Wam kiedyś jak reagowała prawie sześć lat temu na moją kolarską szafę.
O 7 rano kiedy wyjeżdżaliśmy spod domu było zimno. Bardzo zimno. Niewiele się zmieniło po przybyciu na start. Długo rozważaliśmy czy założyć bieliznę termo lub może coś z długim rękawem. No i trafiliśmy z decyzją w punkt. Nie założyliśmy żadnych dodatkowych ocieplaczy i postawiliśmy na krótkie nogawki i krótkie rękawki. Właściwie to już w chwili startu nie czułem jaka temperatura panuje dookoła, a po pierwszym kilometrze było mi już całkiem komfortowo. A po pierwszej godzinie gratulowaliśmy sobie pierwszego dobrze dobranego stroju na wyścig w naszej wspólnej karierze. Temperatura rosła i bardzo bardzo żałowalibyśmy gdyby pojawił się jeszcze jakiś ciuch więcej.
Podczas wyścigu czy uczciwego treningu nie wolno się Wam przegrzać. Ciało wygeneruje taką ilość mocy, że wystarczy do utrzymania komfortu, a emocje trzeba będzie jeszcze studzić, a nie dogrzewać.
O rowerowych ciuchach, ich zastosowaniu, rodzajach będzie jeszcze okazja opowiedzieć. Na blogu 18000metrow.pl pojawi się wpis na ten temat. Przygotujemy go razem z firmą, która ubiera nas w Alpy.
Trasa, jak już wspomniałem, genialna. Mały ruch samochodów, trudne podjazdy i malownicze widoki. No może delikatnie zaszalałem z malowniczymi widokami. Oczywiście były i takie, ale były też miejsca wyglądające jak żywcem wyjęte z filmów sciene-fiction. Na pewno wiarygodnie wypadłyby na planach zdjęciowych udając inną planetę. Ja lubię takie klimaty więc miejscówki, którędy została poprowadzona trasa fascynowały mnie nieprzeciętnie.
Jedynie przejazd przez centrum Rybnika nie należał do najsympatyczniejszych, ale był spowodowany zamkniętą drogą, która normalnie służy do ominięcia tego miejsca.
W samym Rybniku zlokalizowany był „punkt żywieniowy” dla naszego dystansu. Była tam świetna szarlotka (tak mówili bo my nie próbowaliśmy) i fantastyczna atmosfera (to potwierdzamy bo zakosztowaliśmy).
Atmosfera Tour de Silesia wynika z tego, że pomimo liczenia czasu przejazdu każdego zawodnika nie ma rankingu, nie ma miejsc i nie ma podium. Każdy otrzymuje medal za zmierzenie się z dystansem, który w każdym z wariantów prosty nie jest.
Dzięki temu prostemu zabiegowi atmosfera na trasie jest przesympatyczna. Nawiązaliśmy wiele znajomości podczas samej jazdy. Większe lub mniejsze grupy kolarzy, których doganialiśmy lub przez których dogonieni byliśmy, przez chwilę lub dwie jechały razem z nami miło rozmawiając o rowerach,
Rybniku, filozofii kolarstwa, a także o niezwykle też popularnym temacie czyli „o dupie Maryni”.
Nasz zespołowy dietetyk wykorzystał te sto kilometrów na przetestowanie żeli energetycznych i reakcji organizmu. Jestem przekonany, że będziemy mogli o tym przeczytać w kolejnych wpisach – w końcu przez dwa tygodnie bez treningów, startów i aktywności fizycznej trzeba o czymś nawijać.
Ale tematów nam nie zabraknie. 😉
Dokładną trasę TdS, którą przebyliśmy możecie znaleźć na mojej Stravie. Pomimo tego, że przez ostatnie kilometry nawigacja w moim Brytonie regularnie się zawieszała to nagrany ślad jest idealny i można skorzystać z naprawdę fajnej trasy.
Niestety nadal nie wiem czy zawieszanie urządzenia wynikało z gubienia sygnału GPS czy z przeładowania pamięci – nie dostałem jeszcze odpowiedzi od serwisu Bryton.
A może Wy mieliście takie problemy? Chętnie poznam przyczynę.
Z takimi malutkimi, lecz irytującymi problemami dotarliśmy jednak na metę w czasie 4 godzin, czyli tempem Cofferide’owym, co właściwe jest zgodne z założeniami tego dystansu, gdzie można porozmawiać z innymi, napić się spokojnie kawy czy zatrzymać na chwilę i wejść na wieżę widokową.
A medal przepiękny. W przyszłym roku startujemy po ten większy na dystansie 300 kilometrów.
Kto jedzie na nami?
Rybnik
Dwa tygodnie później meldowaliśmy się nieopodal lecz tym razem z naszymi Góralami na dachu. To zapewne już jedne z ostatnich oficjalnych zawodów, w których występują te rowery. Przyszły sezon zapewne rozpoczniemy już na bardziej zawodowym sprzęcie pod skrzydłami Puchałka Sport&Serwis.
Słowo „zapewne” użyte dwukrotnie nieprzypadkowo, bo rok 2020 uczy wielkiej pokory w tworzeniu planów. 😊
Gwoli ścisłości – jesteśmy na 1000% pewni współpracy z Team Puchałka Sport i na 1000% pewni ich profesjonalizmu, żeby tylko pewien amerykański producent wywiązał się z zamówienia, a kozice przestały oszukiwać. 😊
Rybnik. MTB Bike Atelier Maraton. Błoto.
Pamiętacie jak lamentowałem nad ilością błota na trasie w Psarach podczas innego etapu BAM? To w porównaniu z Rybnikiem była malutka kałuża.
Jestem przekonany, że wszystkim uczestnikom tegorocznego BAM Rybnik będzie się ono już do końca życia kojarzyło z błotem, wodą, błotem i błotem.
U mnie różnica jest taka, że tym razem byłem cholernie zadowolony i absolutnie nieprzestraszony warunkami. Regularne starty przynoszą efekty.
Oczywiście zaczynamy od niedzielnej pobudki o 6 rano. O 9 chciałbym już być w Rybniku. Godzina do startu to idealna ilość czasu na przygotowanie sprzętu, ocenę pogody, w tym przypadku również głębokości kałuż oraz pobranie startowych niezbędników.
Na szczęście w wyborze odpowiedniego stroju nie mamy już większych problemów. Od totalnej porażki ubraniowej w Psarach zrobiliśmy spory postęp.
Na szybką i płaską edycję Bike Atelier Maratonu wybieram sześćdziesiąt kilometrów trasy PRO. Znaczy szybką na mapie, bo warunki raczej nie pozwolą na rozwinięcie zbyt dużych prędkości.
Woda stoi już nawet na linii startu, padało przez cały poprzedni tydzień.
Trasa zorganizowana jest w taki sposób, że dystans PRO najpierw robi „swoją” pętlę i dołącza do wspólnej trasy z zawodnikami dystansu Hobby i wszyscy zawodnicy już wspólnie jadą do mety przez około 35 kilometrów. Dla mnie będzie miało to dość spore znaczenie.
Dystans Hobby startuje godzinę po nas więc mam godzinę, żeby zdążyć wyjechać na drugą pętlę przed nimi. „Kruca bomba – mało casu”. (Vabank – polecam obejrzeć) 😊
Wystartowałem z drugiego sektora i powoli na płaskim i szerokim odcinku trasy przesuwam się do przodu. Bez nadmiernych szaleństw w tempie, bo tego też się już nauczyłem. I pomimo, że jestem wyposażony w dwa żele energetyczne i paczkę żelków Haribo (to sposób podpatrzony przez nas u Rafała Majki 😉 ) nie chciałbym żeby odcięło mnie zbyt szybko jak w Psarach czy Jeleśni.
Po chwili wjechaliśmy w las, parę singli, trochę przez las i dwie przeprawy przez strumyki. Jedna szczególnie groźna, bo schowana zaraz za ostrym zjazdem. Dzięki przesympatycznemu zawodnikowi z tych stron, nie popełniłem błędu i nie pojechałem tego zjazdu tak jak planowałem.
Znaczy plan był dobry… tylko nieprzemyślany. Chciałem nabrać jak największej prędkości na zjeździe, przeciąć strumyk i wykorzystać siłę pędu na podjazd z drugiej strony. Rzeczka była na tyle grząska i głęboka, że na bank wodowałbym w całości.
Miejscowi zawodnicy często służyli dobrą radą i wyborem najlepszej ścieżki przejazdu. Chwała im za to i podzięki.
Znalezienie najlepszej ścieżki na trasie składającej się w 70% z błota i w 30% z wody było bardzo ważne. Często udawało mi się wyprzedzić innych zawodników dzięki lepszej strategii, która najczęściej polegała na wbijaniu się w największe błoto na wprost – podczas gdy reszta szukała przejazdu bokami, gdzie nie było kałuż.
Ale zaraz zaraz – wyprzedzałeś? – zapytacie zdzwieni. Otóż tak. Może z dystansu PRO nielicznych, ale co się nawyprzedzałem tych z Hobby. 😊
Tak, słusznie się domyślacie, że nie zdążyłem zmieścić się w godzinie i na drugą pętlę wyjechałem już za zawodnikami z krótszego dystansu. Zacząłem wyprzedzać i… znowu ciekawe doświadczenie – zacząłem też jechać zupełnie inaczej niż w poprzednich maratonach. Zacząłem jechać ostrzej, by nie powiedzieć agresywniej.
Tu oczywiście dygresja – jechać agresywniej – to nie znaczy, że spychałem ich do rowów, rzucałem przekleństwami lub błotem. Nie wkurzałem się nawet na te moje tańczące na błocie opony. Serio.
Każdy zawodnik przede mną powodował chęć wyprzedzenia. Na pewno dzięki temu drugą część wyścigu przejechałem szybciej. Każdy zawodnik czy większa grupa na horyzoncie to było kolejne wyzwanie. Dogonić i wyprzedzić. Moc i technika. Nacisnąć i znaleźć miejsce, aby wyprzedzić. Szybko, sprawnie i bezpiecznie. Woow. Fajne to. Odkrywałem w sobie nowe uczucia związane ze ściganiem.
Ale jedno nie daje mi spokoju. Sylwia startowała na dystansie Hobby z trzeciego sektora. Ja wyprzedziłem już z czterdziestkę tych bardziej czystych zawodników i nigdzie jej nie widzę. Czyżby nie wystartowała?
Dopiero w połowie dystansu gdzieś z przodu mignęła mi jej koszulka i kask. Rozpoznam wszędzie.
I naprawdę miałem spory kłopot, żeby ją dogonić. Chyba też odkryła frajdę z mocnej jazdy, a regularne treningi spowodowały, że ma już moc. Nie było też zbyt wielu długich podjazdów, których Sylwia jeszcze nie trawi. No i w sumie zaliczyła całkiem niezły występ.
Jestem przekonany, że gdyby zawody w Rybniku odbyły się zgodnie z planem, czyli na początku całego cyklu to i my bylibyśmy w zupełnie innym miejscu przygotowań, a Maratony w Wiśle czy Psarach pojechalibyśmy stokrotnie lepiej. No ale gdzie tam coś zgodnie z planem w 2020 roku.
Zdobyliśmy dzięki tej edycji wiele punktów do pewności siebie w ściąganiu i w technice jazdy rowerem.
Ciekawym doświadczeniem wyścigowym jest niechęć do oddania pozycji, którą wypracowało się wcześniej. Skutkuje to tym, że przejeżdżamy elementy, których wcześniej baliśmy się przejechać. Pewne odcinki jedziemy sporo szybciej niż jechalibyśmy je bez świadomości jak wiele wysiłku kosztowało nas wyprzedzenie kolejnych zawodników.
Wybaczcie, że nie opisuję Wam trasy ale wyglądałoby to mniej więcej tak: błoto, błoto, kałuża, błoto, potem w lewo ale tam też błoto.
Już jutro kończymy sezon Maratonów MTB. Ostatni etap w Dąbrowie Górniczej. Wiadomo, że znajdziecie tu relację. Podobnie jak z maratonu w Wiśle, która była w planach w tym miejscu, ale ze zgrozą odkryłem, że to już kończę już czwartą stronę w Wordzie i większość z Was już przysypia. 😊
Rowerów jeszcze nie odstawiamy – zaraz po dwutygodniowej przerwie na regenerację – wracamy na trasy, w lasy i w góry. Górale przejeżdżą już z nami kolejną zimę, a szosy znalazły już zimową przystań na osi trenażera.
Ubierać się będziemy dobrze i adekwatnie. Treningi będziemy Wam raportować. I te na siłowni i te w terenie i te na trenażerze.
Tematów nie zabraknie. O. O zawodach MTB XCC w Zabrzu jeszcze miałem napisać… No proszę.
Tak więc bądźcie z nami i wspierajcie nasz start.
Mam nadzieję, że w przyszłym sezonie spotkamy się na trasach BIKE Atelier Maraton i każdej innej dwukołowej imprezie.
Idę regulować tylną przerzutkę. Coś mi tam nie gra, a jutro trzeba dać czadu.
Radek.
Wszystkie zdjęcia z Bike Atelier Maraton dzięki Agencji Pause – zawsze świetne foty.